TTG Polska Dziennik Turystyczny

Smutne Cerro Punto

Łopacińskich Świat

Panama. Państwo numer 8 na trasie naszej rodzinnej wyprawy dookoła świata. Kolejne wyzwanie i kolejne przygody. Ciąg trudności, których doświadczamy od Kostaryki niestety trwa nadal. Trwa jednak również jakaś niesamowita opieka nad naszą rodziną. Nie wiem, co to jest. Nie wiem, kto to jest. Wiem jednak, że nie mogę tego nazwać zwykłym zbiegiem okoliczności…

Już od pierwszego dnia pobytu w Panamie mieliśmy kłopoty z noclegiem. Jeszcze w Kostaryce postanowiliśmy skierować się Parku Narodowego Armistar. Chcieliśmy spotkać się z indianami NASO. Po przekroczeniu granicy wsiedliśmy do chikenbusa i po 2 przesiadkach dotarliśmy na wysokość 2 tysięcy metrów nad poziomem morza.

Wysiedliśmy z autobusu po godzinie 19. Autobus zawrócił i pojechał z powrotem, bo dalej już nie było drogi. Zostaliśmy sami. Dzieci padały z nóg ze zmęczenia a my byliśmy lekko (no może nawet trochę więcej) przerażeni. Postanowiliśmy, po raz pierwszy, zapytać ludzi o nocleg.

Po 3 minutowej naradzie rodzinnej wybraliśmy „szczęśliwego kandydata” i podnieśliśmy plecaki. W tym samym momencie podjechał wielki amerykański crysler. Pani otworzyła okno i zapytała: „Do you need something?” Taaak, potrzebujemy noclegu- odpowiedzieliśmy i po 15 minutach weszliśmy do pięknego amerykańskiego domku w panamskiej dżunglii.

Gdy wyładowaliśmy z bagażnika plecaki odliczanie skończyło się na pięć. Coś się nie zgadzało. Codziennie liczymy duże plecaki: jeden, dwa, trzy i cztery. Potem są dwa małe plecaki: pięć i sześć. Gdy tym razem doliczyliśmy tylko do pięciu, to znaczy, że brakuje jednego małego plecaka. „Padło” na plecak z laptopem i rzutnikiem do prezentacji.

Co robić? Nie ma gdzie zadzwonić i zgłosić problem. Amerykanie zaczęli dzwonić po znajomych z prośbą o radę. Nikt nie miał pomysłu. Lokalne połączenia obsługiwane są przez różnych, często jednoosobowych, przewoźników, do których dotarcie graniczy z cudem. My nie znaliśmy ani nazwiska kierowcy, ani numeru autobusu ani nawet firmy, która nas wiozła. Nie znaliśmy nawet miasta, w którym wsiedliśmy, bo to była tylko dwuminutowa przesiadka z jednego do drugiego pojazdu. Nie znaliśmy też godziny odjazdu naszego autobusu… Jedno, co zapamiętaliśmy, to że autobus był duży i miał ciemny kolor.

Nie umiejąc pogodzić się z stratą sprzętów potrzebnych do prezentacji dzieci w szkołach postanowiliśmy pójść na przystanek, na którym wysiedliśmy i porozmawiać z ludźmi. Amerykański gospodarz podwiózł nas na miejsce. W trakcie rozmowy z taksówkarzem, nagle Elizka zauważyła podjeżdżający, wielki i granatowy autobus. Gdy podbiegłem do kierowcy, on miał mój plecak i czekał, żeby mi go wręczyć!!!

W Ameryce, gdzie dla telefonu komórkowego potrafią zabić i strach jest chodzić wieczorem po ulicy ktoś, po 2 godzinach, oddał mi plecak z komputerem i projektorem multimedialnym. Sytuacja niemożliwa, a jednak się zdarzyła. W jeden wieczór przeżyliśmy dwa takie wydarzenia- to było niesamowite.

Rano Tim zawiózł nas do Cerro Punto. Miasteczko jest otoczone z każdej strony górami. Z kilku gór spływają do osady malutkie strumyczki. Tydzień temu miała tu miejsce wielka tragedia. Podczas zaledwie kilkugodzinnej ulewy osunęła się ziemia z jednego ze zboczy. Spokojne rzeczki zamieniły się w niszczycielskie maszyny, zbierające wszystko, co napotkały na swojej drodze. Woda i błoto zabiły 7 osób i dosłownie zmiotły z powierzchni ziemi kilka domów. Stalowe mosty były pogięte, jak kartki papieru. Kamienie wielkości domów, leżały porozrzucane po całej okolicy, jakby bawił się nimi jakiś potężny stwór.

Przejeżdżaliśmy obok drogi, na której w dzień ulewy znalazło śmierć kolejne 6 osób. Gdy woda w rzece coraz bardziej przybierała, kilka rodzin zdecydowało się zabrać swój dobytek i wsiąść do busa. Chcieli uciec przed szalejącą wodą. Wydostali się z niebezpiecznej kotliny Cerro Punta. Kilkanaście kilometrów dalej, gdy wydawało się, że są uratowani, osunął się w przepaść cały pas drogi, zabierając ze sobą pojazd. Autobus, który miał być dla ewakuujących się ludzi ocaleniem, stał się ich trumną. Tim z drżącym głosem opowiadał nam, że kilka z ofiar znał sobiście i że 10 minut przed tym autobusem jechał dokładnie tą samą drogą…

Chodząc po zgliszczach domów i pomagając w usuwaniu potężnego konaru drzewa zastanawiałem się, jak jesteśmy przyzwyczajeni do naszych “niezbędnych” rzeczy. Przed jednym z zniszczonych domów leżał materac, telewizior, dziecięcy zeszyt i okulary. Czy wyobrażałbym sobie życie bez łóżka, komputera, książek i okularów…

Po tej smutnej przejażdżce pożegnaliśmy Suzan i Tima. Ruszyliśmy w 6 godzinną podróż do Chianguinola, gdzie płynie rzeka Teribe. Wzdłuż tej rzeki znajduje się 11 osad indian NASO. NASO są ostatnim, w obu Amerykach tubylczym królestwem. Władzę sprawuje, wybierany z szerokiej rodziny królewskiej Santana, król. Obecnie, od 7 lat jest nim podobno Valentin Santana. Stolica znajduje się w wiosce Sieyik i można tam się tyko dostać wodą. Jutro spróbujemy wynająć łódkę i tam popłynąć.

Dziś, nie mając również żadnych „zaproszeń” z couchsurfingu, zgłosiliśmy się do kościoła. Ksiądz proboszcz ulokował nas w salce katechetycznej. Dziewczyny śpią na ławkach a my, chłopaki na ziemi. Leżymy sobie na naszych śpiworach (niektórzy tyko na nich, bo 2 karimaty wyparowały z naszego ekwipunku) i wyobrażamy nasze spotkanie z królem. A może nam się uda zorganizować prezentację w szkole dla indiańskich dzieci…

Podziel się tą wiadomością ze znajomymi:

Zobacz także:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *